Recenzja serialu

Echo (2024)
Sydney Freeland
Catriona Mckenzie
Alaqua Cox

Po łbach, po łebkach

Teoretycznie ładnie się to wszystko zawija i zapętla, ale za dużo tu ornamentu, za mało konkretu. 
Po łbach, po łebkach
Szperacz Marvela to na papierze urządzenie zdolne z nocy zrobić dzień, ale co z tego, skoro najwyraźniej przepaliła się żarówka. Po średnio udanych, skutkujących prawie wyłącznie zgagą z przejedzenia, próbach ożenienia świata telewizyjnego z kinowym, wybrano ucieczkę i stworzono szyld "Spotlight". Skupione pod nim seriale mają rzucić światło na te ciemniejsze zakątki MCU, gdzie dzieją się rzeczy niezwiązane z kosmicznymi bojami o wszystko. Celem tego działania jest nic innego jak miękki reset szykowanego repertuaru, odświeżenie streamingowego zaplecza i, docelowo, sklecenie katalogu niezależnych produkcji, które można oglądać bez znajomości całego komiksowego uniwersum. Założenie to niezłe, bo mimo ewidentnego zmęczenia tego świata i tym światem, szkoda takiego potencjału. Ale na co te wszystkie wymyślne nalepki, etykietki i wizytówki, skoro premierowy odcinek "Echo" składa się w dużej mierze ze scen z odzysku, które przy pomocy retrospektywy zmiksowanej z nowymi ujęciami mają przybliżyć – z dyskusyjnym skutkiem – kontekst nadciągających wydarzeń. Czyli mamy do czynienia ze swoistym falstartem brandu, jako że omawiany serial to przedłużenie "Hawkeye'a".


Reflektor skierowano bowiem na Mayę Lopez, która "Hawkeye'u"stała na czele bandy dresiarzy działających pod auspicjami Kingpina; szefa nowojorskiego półświatka, sprawującego nad nią rodzicielską pieczę. Historia kończyła się odkryciem przez Mayę prawdy o śmierci jej ojca, skasowanego przez przyszywanego wujka, który chciał ją namaścić na swoją następczynię. Stąd bohaterka odwdzięczyła się pięknym za nadobne, posyłając mu kulkę, ale przecież nie takie rzeczy Kingpin znosił. Lopez wyjeżdża z dużego miasta na oklahomską prowincję, gdzie zapuściło korzenie jej plemię i gdzie nadal mieszka jej rodzina. Nie zamierza bynajmniej spocząć na laurach i nadal knuje przeciwko imperium niedawnego opiekuna, którego ma za martwego.

Pewnym scenariuszowym nonsensem wydaje się marnowanie czasu i energii oraz narażanie życia na podobnie puste przebiegi, skoro prywatna vendetta, jak prowadzi Maya, już się dokonała. Chociaż można to też tłumaczyć zawziętością dziewczyny, która chce zetrzeć z powierzchni ziemi jakikolwiek ślad po chwale Kingpina. Ale to jedynie domysły, bo motywacje, dywagacje i aspiracje Lopez są cokolwiek niejasne, jako że Echo to postać wykuta z bryły lodu, a do jej serca, umysłu i ducha nie mamy dostępu. Owszem, z biegiem czasu Maya topnieje, bo i tematem serialu jest pewna migracja uczuć, uczenie się własnych, tłumionych emocji, lecz dziewczyna nigdy nie przestaje trzymać nas na dystans. Staje się przez to raczej pustym awatarem niż pełnowymiarową postacią zdolną dźwignąć fabułę o bohaterce zmuszonej i do rozprawienia się z przeszłymi traumami, i do zrewidowania popękanej przeszłości. 



Teoretycznie ładnie się to wszystko zawija i zapętla, ale za dużo tu ornamentu, za mało konkretu. Plemienne dziedzictwo Mai staje się czymś na styku festiwalowej atrakcji i baśniowej opowiastki o wybrańcach, a odkrywanie przez nią kolejnych mocy to raczej wynik niejasnej losowości, a nie ponownego połączenia się z ziemią i tradycjami przodków. Podobnie powierzchownie potraktowano to, co potencjalnie najciekawsze, czyli dualistyczną relację Echo (ta komiksowa ksywka traci poniekąd swój sens, bo Maya nie posiada tutaj talentu do perfekcyjnego kopiowania umiejętności bojowych) z Kingpinem – a ta oparta jest na kłamstwie i lojalności, na bezwzględności i trosce, na samolubstwie i oddaniu.


Oboje są bowiem skrzywdzeni, oboje stracili substytut rodzinnej bliskości i zrozumienia. Dlatego też ich podróż z Nowego Jorku do Tamaha ma wymiar symboliczny, staje się duchowym rozliczeniem z gniewem, który rządził obojgiem; to poszukiwanie upragnionego spokoju, a także własnej tożsamości. I ten aspekt serialu, choć niedogotowany, sprawia, że "Echo" godne jest zobaczenia, chociażby po to, aby przekonać się, jak Marvel radzi sobie z psychologicznym pogłębieniem postaci, z definiowaniem ich nie poprzez strzelanie ognistymi kulami z rąk, ale bulgoczące pod pokrywką emocje; co odbywa się bez konieczności rezygnacji z eksplozywnych scen akcji. Oczywiście ta ambicja nie pozwala przymknąć oczu na narracyjne niedociągnięcia, na nierówne tempo i dużo fabularnej waty, ale nadaje sens samemu projektowi Spotlight, który może być dla MCU nowym otwarciem. O ile nareszcie ktoś wyrzuci do kosza te pomięte już szablony.
1 10
Moja ocena serialu:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones