Recenzja filmu

Krew Boga (2018)
Bartosz Konopka
Krzysztof Pieczyński
Karol Bernacki

Jak wytresować pogan

Jakkolwiek nie w pełni udanym projektem byłaby koniec końców "Krew Boga", wciąż pozostaje to rodzynek, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Ostatecznie zamysł okazał się jednak aż nadto
Choć polscy twórcy z lubością przekładają historyczne realia na język filmu, niewiele ich fabuł opuszcza ramy kilku ostatnich stuleci. Konopka napędza swój wehikuł aż do czasów wczesnego średniowiecza, stając u progu narodzin chrześcijaństwa w Europie. W "Krwi Boga" kreśli rozbudowany traktat o wierze jako ogólnej idei, wgryzając się w temat przewartościowania religijnego absolutyzmu, oddziaływania duchowości na losy człowieka oraz terapeutycznej roli milczenia. Może brzmi to jak kuszący powiew świeżości, ale ostatecznie zamysł okazał się aż nadto ambitny – w miejscu, gdzie miało wyrosnąć sensualnie angażujące widowisko, pojawił się jedynie niewykończony syntetyk.


Autorzy od początku nie są skorzy do odpowiedzi, zostawiając pod znakiem zapytania czas i miejsce akcji. Okrutnie doświadczony przez los rycerz Willibrord (Krzysztof Pieczyński) resztką sił dociera na ostatnią wyspę pogan. W powrocie do zdrowia pomaga mu Bezimienny (Karol Bernacki), ukrywający przed światem swoją prawdziwą tożsamość misjonarz. Wkrótce obydwaj staną przed zadaniem ochrzczenia prymitywnego plemienia, chcąc uchronić je przed niechybną zagładą ze strony zbliżającego się króla. Nic nie będzie jednak proste –  naprzeciw stanie im nie tylko zdziczała horda tubylców uparcie broniąca swych przekonań, ale przede wszystkim skrajne różnice w podejściu do wpajania chrześcijańskich wartości. Willibrord bez oporu sięga po przemoc, niejako siłą próbując nawrócić mieszkańców, ten drugi zaś buduje wspólnotę na gruncie porozumienia i empatii. Wszyscy są jednak świadomi zbliżającej się nieuchronnie zguby, która pochłonie obie strony konfliktu.

Reżyser nie ukrywa, że przekrój inspiracji był szeroki: od – bodaj najbardziej widocznego – czerpania ze znanego dzieła Nicolasa Windinga Refna "Valhalla: Mroczny wojownik" przez monumentalne obrazy Wernera Herzoga ("Aguirre, gniew boży") po rodzime perły, takie jak "Na srebrnym globieAndrzeja Żuławskiego. Stopniowo nasyca przestrzeń aurą wszechobecnej tajemnicy, dbając o zachowanie odpowiednio mistycznego charakteru opowieści, której sednem jest szukanie Boga w ponadobowiązkowej zadumie. Oparty na wszelkim niedoprecyzowaniu koncept z pozoru zyskuje tym samym na uniwersalności, ale zbyt szybko okazuje się, że antydogmatyczny wydźwięk obrazu zapada się pod naporem banalnych uogólnień. Postaciom bliżej do suchych symboli reprezentujących dwie odmienne wizje wiary, aniżeli bohaterów z krwi i kości, a oszczędnie wygłaszane dialogi przypominają zużyte, nazbyt patetyczne formułki. Nie pomaga też sposób przedstawienia pogan, sprowadzonych do roli rozwrzeszczanej, zhomogenizowanej hordy umazanej błotnistą mazią. Balansowanie na skraju reżyserskiego nadęcia skutkuje nadmiarem tytanicznych fraz, których pretensjonalny wydźwięk zakrawa o niezamierzoną śmieszność. Motywacje zmieniają się w mgnieniu oka, decyzje podejmowane są bez logicznego uzasadnienia, ale niezrozumiałe gesty i natychmiastowe radykalizacje leżą daleko poza obszarem zainteresowania widza – wszystko przez rozwleczoną, dramaturgicznie nieangażującą i nierównomiernie zbalansowaną strukturę całości.


Mimo to Konopka ma zasadniczego asa w rękawie, który (w teorii) pozwala wyciągnąć ten tonący pod zalewem szczytnych intencji okręt na powierzchnię – dobrą rękę do warstwy wizualnej. Ta jednak sprawia wrażenie zbudowanej na swoistych paradoksach: wyestetyzowane kadry Jacka Podgórskiego skąpane w ponurej kolorystyce tyleż przyciągają i cieszą oko, co skutecznie obnażają sztuczność inscenizacji. Wysoce podkręcony kontrast doskonale współgra z wszechobecnym, niemal namacalnym brudem, co niewątpliwie sprzyja w kreowaniu dusznego, surowego klimatu. Niestety, choć każdą klatkę można by oprawić w ramkę, zdjęcia są zbyt wystudiowane i atrakcyjnie dopieszczone, by stworzyć złudzenie autentyczności świata przedstawionego. I kiedy owe poczucie pryska, powab tracą kolejne elementy: momentami nazbyt teatralne aktorstwo, groteskowa karykaturalność zachowań, kostiumy rodem z okolicznej wypożyczalni. Zupełnie jakby reżyser celował w obie bramki jednocześnie, a piękna forma zaczynała pochłaniać równie istotną treść.


Jakkolwiek nie w pełni udanym projektem byłaby koniec końców "Krew Boga", wciąż pozostaje to rodzynek, obok którego nie sposób przejść zupełnie obojętnie. Dziś, kiedy problem kolizji kultur i niejednoznacznej zależności między teorią a praktyką wiary jest szczególnie palący, obraz Konopki jawi się jako mosiężne drzwi ku poszerzaniu filmowych horyzontów w nadwiślańskim rejonie. O ile zbudowane są one z imponującym rozmachem, zabrakło najważniejszego – sił, aby za sprawą scenariuszowego dopracowania otworzyć je na pełną szerokość. Przez to właśnie wydaje się być dziełem niepełnym i nieskładnym, którego seans męczy znacznie bardziej niż powinien. Na przestrzeni stu minut bohaterowie błądzą, ale nie wiedzą gdzie, szukają, lecz nie wiedzą czego. Nie zauważają, z jaką lekkością eroduje dotychczasowy system ich wartości, resztki ich człowieczeństwa. Podobnie jak Konopka nie zauważa, że stopniowo rozpada się jego film.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Bartosz Konopka to jeden z najciekawszych polskich reżyserów: wystarczająco zdyscyplinowany, by z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones